niedziela, 21 czerwca 2015

Od Helios "Historia"

Mam naprawdę kiepską pamięć, jeżeli chodzi o sprawy przyziemne, ale moje najdalsze wspomnienie pochodzi jeszcze z okresu, gdy ludzie w Podziemiu mieli nadzieję. To brzmi naprawdę melodramatycznie, mało sensownie i w dużej mierze rozpaczliwie. Pamiętam uśmiech, który sprawiał, że całe światło miejscowych lamp w porównaniu z nim wydawało się jeszcze bardziej wyblakłe, niż w rzeczywistości. Miałam chyba z trzy, cztery lata. Siedziałam na kolanach mamy, gdy ta próbowała wytłumaczyć mi znaczenie mojego imienia.
- Widzisz, ludzie są jak roślinki. Potrzebują wielu elementów, żeby przeżyć. Jeżeli nawet jednego z nich zabraknie, oni powoli zaczną umierać. Jednym z tych elementów jest słońce. Kiedyś je zobaczysz, ale wiele ludzi stąd nigdy nie ujrzy nawet promyczka, wiesz? Dlatego nazwałam cię Helios, jak życzył sobie twój ojciec. Hej, pomożesz mi ze ściągnięciem tutaj odrobiny słońca, prawda, kochanie? Pamiętaj, niechaj stanie się światłość! - Śmiała się. 
Początkowo nie rozumiałam jej monologów. Mówiła rzadko, ale ludzie uwielbiali ją słuchać. Urodziłam się już w Podziemiu, nie rozumiałam co wtedy próbowała mi wytłumaczyć. Pamiętam, że często mówiła o słońcu, o świecie na zewnątrz. Jedni starali się zapomnieć, inni żałowali. A jej ton był zawsze spokojny, swobodny, tak jakby wspominała świat na zewnątrz z pewną nutą melancholii. I stopniowo przychodziło do nas coraz więcej osób, które chciały jej słuchać. Żadnych wyrzutów, żadnych łez czy skarg. Po prostu czyste opowieści z przeszłości. To było naprawdę zabawne, widzieć jak się uśmiechają, podczas gdy ona siedziała w swoim prowizorycznym laboratorium, tworząc jakieś eksperymenty. Tańczyła wokół okrągłego stołu jak baletnica, mamrocząc pod nosem, czasem nucąc, ale najczęściej po prostu rzucając garść słów, łapczywie spijanych, to przeze mnie, to przez moje rodzeństwo, to przez całkowicie obcych mi ludzi. Wirowała trzymając fiolki, preparaty, wszystkie informacje zapisywała w grubym dzienniku. Tworzyła rysunki, teorie, abstrakcyjne wizje przyszłości. W ,,poprzednim" życiu była dyplomatką, w Podziemiu nie miała dużo pracy w tym zakresie, dlatego skupiła się ostatecznie na nauce. Jak sama określała, była odkrywcą, poszukiwaczem marzeń. 
- Kochanie, ja nie tworzę, ja szukam. Skoro coś zostało zrobione, to można to zniszczyć. To jedno z podstawowych praw tego świata - mówiła, parskając śmiechem.
I wtedy zrozumiałam, że chciałabym być taka sama. Mówili o niej ,,Dziwaczka", ale schodziło się do pracowni coraz więcej ludzi. Udała się do ,,rządzących", wyjaśniła im kilka swoich teorii, ale odprawiono ją z kwitkiem. 
Szybko zrozumiałam, że ludzie oprócz słońca potrzebują milion innych elementów. Woli życia, sensu, czegoś, co pcha ich do przodu. Chrzanionej motywacji i wtedy nauczyłam się modlić. W sumie, to nie wiedziałam do kogo się w ogóle modlę. 
- ,,Ludzie pot­rze­bują wiary w bogów, choćby dla­tego, że tak trud­no jest wie­rzyć w ludzi. Bo­gowie są niezbędni. " - Wyjaśniła mi mama, a potem nauczyła mnie najprostszej modlitwy, w formie piosenki. Do tej pory kiedy się boję, bądź czuję się samotna po prostu instynktownie zaczynam ją nudzić. I nagle mam wrażenie, że znowu wszystko jest dobrze. W Podziemiu było mało książek. Wokół ludzi krążyły częściej opowieści, starsi ludzie, rówieśnicy matki zaczęli powoli umierać. Fala samobójstw wstrząsnęła naszym światem. I wtedy pojawiły się bajki. Pracownię zamknięto na cztery spusty, ale mama siadała na kartonie, zaczynając opowiadać. Wtedy zaczęły schodzić się dzieci, część nie miała rodziców. Umarli jeszcze na zewnątrz albo już tutaj, popełniając samobójstwo. W końcu poszłam do szkoły. ,,Poszłam" dużo powiedziane, ciągnęli mnie tam siłą. Naprawdę nie widziałam sensu, w uczeniu się walki. Wolałam spędzać czas w domu, z rodzeństwem, gdzie pod pilnym okiem rodzicielki podszkoliłam się w medycynie, majsterkowaniu i formułowaniu problemów. Do tej pory pamiętam, że ,,pop­rawnie sfor­mułowa­ny prob­lem za­wiera włas­ne rozwiązanie." Moje rodzeństwo świetnie radziło sobie w akademii, ale sama często stamtąd uciekałam. Wracałam do domu, włamywałam się do pracowni, robiąc własne doświadczenia. Wszystkie próbki ze świata zewnętrznego zostawiałam w spokoju, za bardzo się bałam zarażenia.
W końcu ktoś zdołał mi wytłumaczyć, że dzięki szkole wyjdę na dwór. Od razu zabrałam się do pracy ze zdwojoną energią. Powoli uczyłam się notesu mamy na pamięć, ćwiczyłam samoobronę, biegałam. Dużo strzelałam, częściej z pistoletu, aniżeli łuku. Wtedy pojawił się kot. To było naprawdę zabawne, bo nikt nie wiedział, skąd on się wziął. Chcieli go zabić, nie pozwoliłam im. Chodził za mną krok w krok, miaucząc, mrucząc i ocierając się o moje nogi. Chyba wtedy zaczęłam mówić do prawie pustej przestrzeni, którą wtedy wypełniał czarny, mały zwierzak.
- Niektóre zacho­dy słońca są tak różowe, że trud­no o większe bezguście. - Twierdziłam. Cisza, ja­ka nastąpiła, była niczym ok­laski na stojąco. Nig­dy nie ufaj ga­tun­ko­wi, który ciągle się uśmie­cha. Na pew­no coś knuje. - W rzeczywistości rzucałam cytatami, podłapanymi od mamy. Jak teraz o tym myślę, to całe moje dzieciństwo kręciło się wokół niej. Zaczęłam uważniej trenować, zostawałam po lekcjach dodatkowo ćwicząc, upewniając się, że nikt o tym nie wie. Wolny czas poświęcałam na własne badania, wygospodarowałam mały skrawek własnej pseudopracowni. Nadal bałam się zbliżać do próbek ze świata zewnętrznego, ale tworzyłam własne teorie na temat mutacji. Szukałam coraz większej liczby książek, poszerzając zainteresowanie o psychologię, okultyzm, teologię. Gdy miałam wszystkiego dosyć siadałam na ziemi i po prostu głaskałam kota. Miałam naprawdę wielkie szczęście, moje życie było jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rząd zainteresował się badaniami moimi i mamy, dostałyśmy większa, lepiej wyposażoną pracownię. I przede wszystkim - akceptację dla badań. Zaczęłyśmy eksperymentować z tworzeniem wirusa, myśląc, że jeżeli znajdziemy element, który wywołał mutację, uda nam się zorganizować antidotum. Stadko starszego i młodszego rodzeństwa sprawiło, że umiem zadbać i o siebie, i o innych. Na szkoleniu starałam się nie wyróżniać, ale w krytycznych momentach potrafiłam pokazać, co potrafię, dzięki temu trafiłam do grupy najlepszych, choć dużo osób z tejże grupy, twierdziło, że na to nie zasługuję. W pewien sposób mieli rację, nasze historie były całkowicie różne. Wychowywana w ciepłej atmosferze, przeplatanej dziecięcymi psotami i poznawaniem świata na zewnątrz z opowieści nie pasowałam do nich. Mieli ciężkie życie, surowe, los nie szczędził im zgryzot. Część wyparła się wszelkich emocji, niewielu miało jakichkolwiek krewnych, a zdecydowana większość okazała się sierotami. Jako piąte koło u wozu, pasująca jak kula u nogi, zaszywałam się w swoim zakątku, otoczona książkami, próbówkami. Rano biegałam, szłam na zajęcia, ponownie biegałam, szłam na badania, ćwiczyłam strzelanie, gimnastykowałam się i szłam spać. 
Gdy decyzja o wysłaniu mnie na powierzchnie zapadła nie wiedziałam, co powiedzieć. Od zawsze zdawałam sobie sprawę, że któregoś dnia tam trafię, jednak po usłyszeniu wieści trzęsły mi się ręce, a w gardle miałam dosłownie Saharę. Wyjaśnili mi, że mam dojść do grupy strategów i kontynuować prowadzone do tej pory badania na temat mutacji.
Dni pomiędzy obwieszczeniem, a wyjściem owiałam zasłoną otępienia. Nic z nich nie pamiętałam, jakieś pakowanie, powtarzanie, łapanie w locie książek i wyrywanie z ich stron. A potem wyszłam. I teraz stoję przed wyjściem z tunelu, patrzę się na świat, widzę wschodzące słońce. I myślę, że od różowych zachodów słońca większym bezguściem mogą być tylko różowe wschody. Przełykam głośno ślinę i biegnę przed siebie, szukając jakiegokolwiek punktu orientacyjnego. 
- Niech się zacznie piękna baśń - zanuciłam ,,Mambo".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz